>>> Gala Sylwestrowa na vod.teatrwielki.pl 31 grudnia o godz. 20.00
Ruszamy więc z miejsca – w sam środek zgiełku. Uwerturą do Wesela Figara Mozart nie wprowadza, ale wrzuca nas w „szalony dzień”, czyli po prostu w narastającą awanturę. Awanturę w każdym rozumieniu tego słowa, bo zaczynając od uwodzicielskich podchodów, kończy niemal na bijatyce, do której na szczęście zabrakło Hrabiemu szpady. Uwertura tutaj to nie po prostu otwarcie – tradycyjna w XVIII wieku orkiestrowa sinfonia – to kaskada zdarzeń, zwrotów akcji, wiru wciągającego każdego słuchacza. Podobny wir dzisiejszego wieczoru porwie słuchaczy galowego koncertu, choć bowiem nie będziemy dokładnie śledzić losu Figara, ani bohaterów którejkolwiek z oper, przebiegniemy najpyszniejsze fragmenty z największych dzieł Mozarta oraz idącego po nim Rossiniego – muzykę tak samo doskonałą, jak i uwielbianą.
Szaleństwo uwertury zmusza do chwili spokoju, na złapanie oddechu: w arii Zeffiretti lusinghieri Ilia waha się, czy wyjawić swoje uczucie ukochanemu, kreteńskiemu królewiczowi Idamante. Nie jest to proste, marzy więc, by jego wyznanie zaniosły łagodne podmuchy zefirów. To początek III aktu pierwszej z dwóch wielkich oper seria Mozarta: Idomeneo, re di Creta. Młody Wolfgang skomponował ją na przełomie 1780 i 1781 roku (czyli równo 240 lat temu) dla nowego dworu monachijskiego – nowego, gdyż przeniesionego właśnie z Mannheimu. Był to ów sławny dwór, przy którym działała najznakomitsza wówczas orkiestra i gdzie rodził się symfoniczny klasycyzm w postaci tzw. szkoły mannheimskiej. Mozart dostał do dyspozycji świetnych muzyków i słychać to w najbardziej wyrafinowanej muzyce teatralnej, jaką do tego momentu napisał. Podobnego sukcesu w gatunku królującym wówczas na scenach, włoskiej operze poważnej, nie miał też już nigdy powtórzyć.
Jego geniusz wolał zresztą inny gatunek: pełną życia operę buffa. Taką było właśnie Wesele Figara i taką był też Don Giovanni. Trudno w tej kwestii o wątpliwości, zwłaszcza gdy słucha się „katalogowej” arii Leporella, w której totumfacki służący samego Don Giovanniego przedstawia dawnej kochance swego pana, Donnie Elvirze, listę jego miłosnych podbojów. Liczy ona już – podsumujmy: we Włoszech 640, w Niemczech 231, we Francji 100, w Turcji 91, ale w Hiszpanii już tysiąc i trzy pozycje – czyli 2065 dziewcząt i kobiet każdej postury, wieku i każdego stanu, bo Giovanniemu „wystarczy, że nosi spódnicę – i pani już sama wie, co dalej robi”.
Dla Rossiniego, urodzonego trzy miesiące po śmierci Mozarta, partytura Don Giovanniego była Pismem Świętym – a zarazem (wraz z innymi operami salzburczyka) głównym źródłem wiedzy o kompozycji i teatrze muzycznym. Miał przy tym znacznie więcej szczęścia od starszego kolegi, mogąc zajmować się wyłącznie tym, czego zawsze pragnął Mozart (czyli pisaniem oper), od momentu, gdy skończył 18 lat: zaledwie ukazał swe zdolności i umiejętności, a zamówienia na opery zaczęły nie tyle spływać, ile zasypywać go lawinowo. Każdy rok przynosi po kilka nowych tytułów, komicznych i tragicznych, aż w wieku zaledwie 38 lat, w 1829 roku, odłoży pióro, by już nigdy nie skomponować żadnego dramma per musica. Nie oznacza to jednak, że nie tworzy w ogóle, całkowicie zmienia jednak cel, rytm i sposób pracy: po gorączkowej produkcji dla sceny odwraca się do niej tyłem, pisząc Stabat Mater albo Małą mszę uroczystą (z fisharmonią), a także zbiór niezobowiązujących i często na różne sposoby ekstrawaganckich drobiazgów, Péchés de vieillesse – Grzechy starości. Właśnie wśród nich znajduje się Arietta all'antica, która powinna powstać jakieś sto lat wcześniej – i faktycznie, w 1857 roku sięganie po tekst archaicznego Metastasia (najważniejsza jest przy tym jej schematyczna zawartość, nie jej źródło: tragedia Siroe w wersji z 1733 roku) było kolejnym dziwactwem podziwianego kompozytora. Żeby było ciekawiej, ten prosty czterowiersz służył Rossiniemu do kolejnych eksperymentów albo może do zabawy: ilustrowany był przezeń muzyką wielokrotnie, otrzymując najróżniejsze postaci. All'antica to zatem tylko jedna z wielu form, jakie przyjął – by było dziwniej, zaczerpnięta akurat z hymnu do O salutaris hostia, na 4 głosy a cappella. „Po cichu się skarżyłem / na mój los pełen goryczy / Lecz bym cię przestał kochać / Nie czekaj tego ode mnie”. Po czym, rzecz jasna, w skardze wzgardzonego kochanka nie może zabraknąć eksklamacji: „Crudel!” – „Okrutna! Czymże cię obraziłem?”. Oto cała wyrafinowana strofa, po którą wielokrotnie sięgał w swych późnych latach twórca Cyrulika sewilskiego.
Skoro o Cyruliku mowa: sławna aria o plotce La calunnia è un venticello ukazuje nie tylko słowami, lecz także muzyką doskonałe zrozumienie mechanizmów działania wszelkiego rodzaju podstępnie podsuwanych fake newsów – początkowo szemrzących, ale prędko zataczających ogromne kręgi i grzmiących w sposób już niepowstrzymany. Jak się przed nimi ochronić? Rossini, jak wcześniej Beaumarchais, którego dziełem jest teatralna trylogia o losach Figara i jego znajomych (Cyrulik sewilski jest jej pierwszą częścią, Wesele Figara drugą, a trzecią – nieporównanie słabszą – Występna matka, La mère coupable), jest w tej kwestii zdecydowanie pesymistą. Ochronić się nie da. Rossiniowski Don Basilio swym basowym głosem wydobywa z piekieł najprawdziwszego potwora.
W następnym odcinku opowieści o sewilskim spryciarzu rywalizacja pokolenia starszego z młodszym przybiera kształt dwóch pań aspirujących do roli małżonki Figara: młodej Susanny i matrony Marceliny. Gdy spotykają się w drzwiach, prześcigają się w jadowitych uprzejmościach:
„– Panna młoda!
– Dama zaszczytna...
– Ulubienica Hrabiego...
– Ulubienica Hiszpanii...!
– Z racji zasług...
– Z racji stroju...
– Stanowiska...
– Wieku!
– Ach, wybuchnę, jeżeli chwilę jeszcze tu zostanę!” – kwituje ostatni cios Marcelina.
Czy tak czynią wszystkie? Taką tezę stawia ostatnia z oper Mozarta tworzących wspaniały zestaw trzech dzieł pisanych do librett Lorenza da Pontego. Così fan tutte pochodzi z przełomu 1789 i 1790 roku i w całości jest pysznym rozbiorem natury pożądliwego, młodzieńczego zakochania. Póki co jednak, w swej arii Un aura amorosa, tkliwy i szczęśliwy Ferrando nie wątpi w wierność swej Dorabelli.
Tymczasem w Cyruliku sewilskim piękna i młoda, więc oczywiście trzymana pod kluczem przez swego opiekuna Rosina, rozmyśla o wysłuchanej przed chwilą serenadzie, śpiewanej pod jej oknem przez nieznanego jej młodzieńca. Una voce poco fa – „Głos, co brzmiał przed chwilą, teraz brzmi w mym sercu”. Koloratury tej zmysłowej arii świadczą o sile temperamentu Rosiny, nic więc dziwnego, że w następującym niebawem duecie, w którym Figaro namawia ją na napisanie choćby paru słów do owego młodzieńca, po rytualnym „zbyt się wstydzę” – panna wyciąga bilecik już zawczasu przygotowany. Dunque io son? („Więc to ja?”). Tak, to Rosina jest miłością Hrabiego Almavivy, póki co ukrywającego się pod imieniem Lindora... I póki co jest miłością.
W Weselu Figara, już jako Hrabina, usiłuje odzyskać uczucie męża. Przebierając się za Susannę, za którą teraz on się ogląda, nie tylko udowodni mu jego zdrady – pokaże też, że jest nie mniej godna pożądania. Najpierw trzeba jednak utkać intrygę: Susanna przekaże Hrabiemu fałszywy liścik, zapraszający go na schadzkę... teraz muszą go napisać: Canzonetta sull'aria „Pioseneczka na melodię. Łagodny zefirek dziś wieczorem powieje pod sosenkami w gaiku. Resztę już zrozumie”. „Bez wątpienia zrozumie” – dopowiada pisząca pod dyktando Hrabiny Susanna.
Tymczasem w Così fan tutte dwie zakochane pary rozłączają się: Ferrando i Guglielmo wezwani na wojnę odpłynęli. Jak szybko, na tle łagodnie falującego akompaniamentu, statek znika z oczu! „Oby wiatry były im przychylne” (Soave sia ile vento). Dwóm paniom sekunduje Don Alfonso – wszystko jednak po to tylko, by mogła rozpocząć się jego intryga...
I znowu porywa nas wir – uwertura do Pana Bruschino nie bez powodu cieszy się szczególną popularnością wśród znanych Rossiniowskich uwertur. Gdy ustaje zamieszanie, stajemy wreszcie oko w oko z samym sewilskim cyrulikiem, we własnej osobie „wolnego przedsiębiorcy” Figara. Jego wejściowa aria, jedna z najsłynniejszych w dziejach opery, sławi byt totumfackiego całego miasta – trafiają do niego wszyscy, potrzebują go wszyscy, bez chwili przerwy – można od tego dostać zawrotu głowy. Ale przynajmniej nie mamy wątpliwości, kto za chwilę będzie pomocą dla rzekomego Lindora i prawdziwej Rosiny.
Czas na moment uspokojenia: Placido il mar („Łagodne morze”), to kolejna kojąca scena obiecująca rozkoszną morską podróż. Tym razem jednak Elektra, która z nadzieją wsiada na statek, mający wywieźć ją z Krety pod okiem ukochanego Idamantesa – i która w środku chóru delikatnie prosi zefiry o powstrzymanie zimnych boreaszy – nie doczeka się nawet wyruszenia z portu: za chwilę rozgniewany Neptun rozpęta burzę. Jesteśmy w samym środku Mozartowskiego Idomenea.
Okrutny los – można by więc powiedzieć. I powie tak – ale zupełnie inna bohaterka, zupełnie innej opery. Włoszka, którą los – i miłość – rzuciły na brzeg Algieru. Poszukuje swojego zaginionego ukochanego, a teraz właśnie dostała się w niewolę lokalnego beja, któremu oczy świecą na jej widok. Cruda sorte! Amor tiranno! – to właściwie podsumowanie położenia Isabelli: okrutny los i bezlitosna miłość skierowały ją w tę pułapkę, trzeba więc teraz obmyślić plan działania. Piękna Isabella będzie musiała sięgnąć do całego rezerwuaru omdlewających spojrzeń i westchnień, aż bej nie będzie mógł się jej oprzeć w takim stopniu, że ona będzie mogła opierać się jemu. I to właśnie stanowi treść Włoszki w Algierze Rossiniego. A że, naturalnie, na dworze beja znajdzie się też zniewolony ukochany Lindoro (znowu Lindoro!) – to chyba rozumie się samo przez się?
Teraz wreszcie może przyjść czas na szampana. Wino będzie się lało strumieniami, aż rozgrzeją się głowy – ale przygotować trzeba do tego huczną zabawę. „Jak na placu spotkasz jakąś dziewczynę, zgarnij ją również” – instruuje Leporella rozochocony Don Giovanni. Żadnego porządku – niech każdy tańczy co innego. „A ja sobie poużywam z tą lub z tamtą. Do rana moja lista wydłuży się o dziesięć nowych!”.
Tak naprawdę Giovanni poluje jednak na jedną, konkretną pannę – wciąż pannę, bo przecież sprzątnął ją z jej własnego ślubu: Zerlinę. Już praktycznie miał ją w garści... całkiem dosłownie, w uwodzicielskim duecie La ci darem la mano („Tam podamy sobie ręce, a ty mi powiesz: tak”). Zerlina, początkowo opierająca się, przejmuje wreszcie frazę uwodziciela, jakby wierzyła, że ten naprawdę ją poślubi... Uprzedźmy fakty: jednak wyślizgnie się Giovanniemu!
A czy Figaro wyślizgnie się spod sędziowskiego topora? Nie grozi mu wprawdzie ścięcie głowy, ale coś wcale nie mniej poważnego: ślub z Marcelliną. Pożyczył kiedyś od niej dwa tysiące dukatów i podpisał prawdziwie fatalną umowę. Mimo całego sprytu teraz nie udało mu się od niej wykpić – wyrok jest jasny: zapłać albo się ożeń. Zapłacić nie ma z czego, w związku z tym protest: „Jestem szlachcicem!”. Zebrani reagują śmiechem. „Jestem szlachcicem i muszę tylko znaleźć moich szlachetnych rodziców, za jakieś 10 lat już powinno się udać...”.
Czyżby więc Figaro był znajdą? Ale gdzie został skradziony? I czy znamię, o którym mówi, to łopatka na prawym ramieniu? – pyta Marcelina.
Tylko cud mógł ocalić Figara i proszę bardzo. Oto jest zaginionym synem Marceliny oraz, rzecz jasna, Bartola. Wstrząs dla wszystkich: „małżeństwo wykluczone” – wydusza z siebie jąkający się sędzia, Don Curzio. Teraz wchodzi Susanna, z pełną sakiewką na spłatę narzeczonego, po to tylko, by oniemieć na rozkoszny widok szczęśliwej rodzinki. „Już w zgodzie z oblubienicą! O bogowie, co za niewierność!” – i Figaro inkasuje siarczysty policzek. „To z miłości” – komentują szczęśliwi rodzice. Marcelina zaraz wyjaśni sprawę... „Twoja matka?” – pyta zszokowana Susanna. „Och, jakże jestem szczęśliwa!”. „A pana Hrabiego niech zaleje krew!” – dopowiada reszta.
Na zakończenie szaleńczej wędrówki przez miłosne perypetie zmienimy nastrój. W Mojżeszu w Egipcie amory, zresztą niespełnione, są wątkiem drugoplanowym, i gdy Żydzi stają na brzegu Morza Czerwonego już definitywnie niedostępnego, to moment na modlitwę o ocalenie ludu przed napierającą, brutalną armią Faraon:. „Ze swego gwiaździstego progu, Panie, zwróć ku nam swe oczy! Zmiłuj się nad swymi dziećmi!”.
Pozostanie tylko uderzyć laską i wejść w rozsunięte na boki wody Morza Czerwonego. Jak w Nowy Rok. Co czeka nas dalej?
fot. Krzysztof Bieliński