Z TERESĄ ŻYLIS-GARĄ Z OKAZJI JUBILEUSZU 90. URODZIN MAESTRY ROZMAWIAŁ MACIEJ KUCHARSKI
Maciej Kucharski: Profesor Olga Olgina podobno powtarzała: „Żylisówna śpiewa dobrze pieśni i oratoria, z tego będzie miała chleb”.
Teresa Żylis-Gara: (śmiech) Nie do końca się sprawdziło. To opera dała mi chleb, choć w życiu nie unikałam ani pieśni ani oratoriów. Od pierwszych lat nauki byłam otwarta na wszystkie gatunki muzyczne. Uczyłam się cierpliwie. Szukałam własnego klucza do interpretacji.
MK: I jaki pani znalazła?
TŻG: Szczerze wyznam, że to były po prostu dobre chęci. Chciałam śpiewać i nie bałam się niczego. Już pod debiucie w Krakowie w Halce w 1956 roku pojechałam na Międzynarodowy Konkurs Muzyczny do Monachium. Tam w 1960 roku zajęłam trzecie miejsce, ale w kategorii pieśni. Jakież było moje zdziwienie, gdy przewodniczący jury prof. Reuter powiedział mi, że moja przyszłość to… opera. Klamka zapadła.
Postanowiła pani zarabiać za pomocą bardzo delikatnego instrumentu, jakim jest ludzki głos. Kariera śpiewaka na ogół trwa krócej niż pianisty lub skrzypka…
Przekonanie, że kariera śpiewaka kończy się szybciej niż innych muzyków nie do końca jest prawdą. Do własnego głosu od samego początku należy podchodzić z dużym szacunkiem. Ja tak robiłam. Nie rzuciłam się od razu na wszystkie opery. Wiedziałam, że głos musi mi starczyć na długo. Cała tajemnica tkwi oczywiście w technice. W gardle śpiewak ma skarb: delikatne struny głosowe. Ten instrument będzie nam długo służył, jeśli od samego początku będziemy go ostrożnie używać. Zasada numer jeden: nigdy nie należy forsować głosu, nie krzyczeć, nie śpiewać zbyt głośno.
Jak pani dbała o ten instrument? Pani kariera trwała bardzo długo, a głos zachował świeżość.
Nie ma żadnej tajemnicy. Powtarzam: nie wolno forsować głosu. Nigdy tego nie robiłam, ponieważ dzięki moim nauczycielom nauczyłam się doskonałej techniki operowania głosem. Najważniejsza na pierwszym etapie była prof. Stefania Grabowska, a potem profesor Olga Olgina. Ona w pewnym sensie wyposażyła mnie na całe życie. Korzystałam z jej lekcji.
W pani życiu decydujące okazały się dwa konkursy muzyczne. Wspomniany wyżej konkurs w Monachium i siedem lat wcześniej, w Warszawie, dla młodych wokalistów. Czy takie imprezy potrzebne są młodym śpiewakom? Jak pani to ocenia?
Wówczas się nad tym nie zastanawiałam. Uważałam, że powinnam w konkursie wziąć udział, choć przyznam, że nie jest to łatwe doświadczenie. Zasada numer jeden: być świetnie przygotowanym. Młody człowiek musi odpowiedzieć sobie na pytanie: jak się czuje? Czy podoła? Jeśli ma braki techniczne i nauczyciele mu o tym mówią, albo, nie daj Boże, sam to słyszy, to od konkursów powinien trzymać się z daleka. Często bowiem właśnie wtedy zaczyna się to niebezpieczne nadużywanie głosu, o którym wspomniałam. Pojawia się zmęczenie, zniechęcenie i w końcu same porażki. Mnie na szczęście udało się tego uniknąć.
Jednak mimo wygranej w Monachium i pewności siebie nie zaczęła pani od razu wielkiej, światowej kariery. Dlaczego?
To była świadoma decyzja. Chociaż po konkursie otworzyły się przede mną wielkie teatry operowe, odrzuciłam te propozycje z jednego powodu: wiedziałam, że nie jestem jeszcze gotowa. W Krakowie zdążyłam wystąpić tylko w Halce, Madame Butterfly i Opowieściach Hoffmanna. Brakowało mi wiedzy na temat śpiewu i odpowiedniej techniki. Znałam swoje możliwości więc wybrałam niewielki, ale dobry teatr w Oberhausen. Dziś z perspektywy czasu stwierdzam, że to był dobry i słuszny wybór. Wiedziałam, że to co robię jest zgodne z moimi możliwościami. Dzięki cierpliwości i terminowaniu można później zrobić wielką karierę.
Z Oberhausen przeniosła się pani do Dortmundu i Düsseldorfu, a stamtąd już w wielki świat: poprzez występy w Londynie, Paryżu, Salzburgu i Glyndebourne trafiła pani do słynnej nowojorskiej Metropolitan Opera, by pozostać tam aż przez szesnaście sezonów. Pokochała pani Amerykę?
Bardzo! Pojechałam do Stanów, żeby śpiewać. Doceniono mnie, dostałam angaż, wszystko poszło dobrze i było tak jak trzeba. Nie miałam kryzysowych momentów, nie przyszło mi do głowy, by rzucić Nowy Jork. W Ameryce nigdy nie czułam się emigrantką, byłam Polką, wiedziałam po co tam przyjechałam i co chcę robić. Nie zmuszałam się do mieszkania w USA za wszelką cenę. Uwielbiałam MET. Czułam się doceniona i nie miałam poczucia jakiegokolwiek odrzucenia. Myślę, że mam zdolność szybkiego adaptowania się w nowym miejscu. Nie ma we mnie napadów tęsknoty i pesymizmu. Miałam cel i szłam do przodu. W Stanach niewiele rzeczy mnie drażniło. Bardzo podobał mi się amerykański styl pracy, to w jaki sposób traktuje się tam śpiewaków, przeprowadza próby. MET to była dla mnie doskonała szkoła.
Teresa Żylis-Gara nie była jednak debiutantką. Jaki bagaż przywiozła pani z sobą z Europy do USA?
W Europie śpiewałam dużo Mozarta i to się w Stanach spodobało. Wykorzystano moje umiejętności i po takim starcie posypały się inne propozycje: włoskie opery romantyczne, dużo oper Pucciniego, Verdiego, wyjątkowo powierzono mi partię Tatiany w Eugeniuszu Onieginie Czajkowskiego. Dzięki temu zbudowałam swój repertuar. Mogłam zaśpiewać wszystko, co jest odpowiednie dla mojego głosu.
Podobno Mozart to dobra lekcja dla młodej śpiewaczki?
Tak, dzięki Mozartowi można się nauczyć techniki. Opery Mozarta są całkowicie unikalne. To balsam dla głosu. Można je śpiewać bosko, ale też można je koncertowo „położyć” . Z dwojga złego uważam, że lepiej je śpiewać bosko (śmiech).
Czy wyniosła pani z Europy coś jeszcze oprócz dobrej techniki i repertuaru Mozartowskiego? Oczywiście! Dyscyplinę! Proszę pamiętać, że przez kilka sezonów śpiewałam w teatrach niemieckich. Tak więc przywiozłam ze sobą do Ameryki niemieckie podejście do pracy. Przede wszystkim nigdzie się nie spóźniałam. To było bardzo ważne, przecież często czekał na mnie cały zespół, w sali prób czy na scenie.
W pani opowieściach o karierze w Ameryce jest dużo pokory, a przecież była tam pani wielką gwiazdą…
To jest pokora wobec muzyki. Podkreślam: wobec muzyki! Muzyka, która nie porusza ludzi, która nie powoduje dreszczy czy wzruszeń nie ma sensu. Właśnie w takiej sytuacji przydaje się pokora. Dzięki niej można wzruszać słuchaczy i dobrze wykonywać swoją partię.
Coś się tutaj nie zgadza: wielka gwiazda operowa tak pokorna wobec sztuki. Ludzie chyba inaczej wyobrażają sobie prawdziwą „primadonnę”?
Proszę pana, takie rzeczy wynosi się po prostu z domu. Nauczyli mnie tego rodzice, a przede wszystkim moja mama. Chociaż muszę przyznać, że byłam zawsze bardzo cierpliwym i spokojnym dzieckiem, małą Terenią, która nie sprawiała kłopotów. Grzeczna i posłuszna. Właśnie w domu w Landwarowie odebrałam pierwszą ważną życiową lekcję. Bez tego w przyszłości nie mogłabym śpiewać. Nie wstydzę się tego powiedzieć, że nawet na tych wielkich światowych scenach gdzieś we mnie zawsze tkwiła ta mała cierpliwa i pokorna Tereska. Dzieciństwo jest naprawdę bardzo ważnym etapem w życiu człowieka. Miałam to szczęście, że mieszkałam w pięknym miejscu na Wileńszczyźnie, moi rodzice zadbali o moje wychowanie. Byliśmy bardzo muzykalną rodziną, wszyscy śpiewali, jeden brat grał na gitarze, drugi na mandolinie. Śpiewałam najpierw w domu, potem w kościelnym chórze i solo. Nikt mi tego nie zabraniał. Rodzice nie sprzeciwiali się moim wyborom i chyba od razu wiedzieli, że będę się w tym kierunku kształcić. To się stało możliwe dopiero po wojnie, gdy rodzina przeniosła się do Łodzi. Mój Boże! Ileż ja się naśpiewałam w Landwarowie. W zimie śnieg po pa kolana, a ja biegłam śpiewać do kościoła. Oczywiście ludzie mieli wówczas więcej czasu na takie śpiewanie. Nie było telewizji, spotykaliśmy się w domach. Choć muszę zdradzić, że przed wojną mieliśmy w domu radio, takie oryginalne „na kryształek” i często słuchało się różnych audycji.
Czy pani dzieciństwo i późniejsze powojenne doświadczenia wpływały w jakiś sposób na kreowanie postaci scenicznych? Niektórzy artyści przyznają, że na scenie odgrywają czasami… własne życie.
U mnie tak nie jest. Nie potrzebuję tego. Proszę pamiętać, że oprócz muzyki opera ma swoją treść. Sceniczna postać jest odpowiednio nakreślona. Gdy gram, zapominam o tym, że jestem Teresą Żylis-Gara. To są różne światy. Przyznam jednak, że najbardziej lubiłam Desdemonę w Otellu Verdiego. W niej jest cały wachlarz emocji, który można pokazać. To późna opera Verdiego, o bardzo mądrym, życiowym przekazie, piękna i dramatyczna opowieść. Jest w niej mnóstwo kolorów, kalejdoskop niezwykłych postaci. Ta opera, jeśli jest tylko dobrze zaśpiewana, po prostu musi wyciskać łzy. Poza tym opowieść o zazdrości nigdy się nie zestarzeje.
Opery jednak bywają różne. Nie denerwują panią libretta często miałkie i źle napisane? Najważniejsze, żeby muzyka nie była miałka. W niej zapisane jest wszystko. W nutach zapisany jest charakter każdej postaci. Spójrzmy na Mozarta. On w muzyce zapisał charakter Donny Elviry, trzeba tylko dobrze się w to wsłuchać. Gdy uważnie czytamy nuty, to jesteśmy w stanie odpowiednio zinterpretować postać. Tam znajduje się klucz. Jednocześnie trzeba pamiętać, że przygotowując się do roli, należy dokładnie wczytać się w całą partyturę, poznać losy wszystkich bohaterów i na tym tle przemyśleć własną interpretację. Myślę, że przygotowywanie się do roli, uczenie się jest czasami trudniejsze niż sam występ. Podczas przygotowań zawsze starałam się wykreować postać we własnej głowie. To była bardzo osobista i ciężka praca. Dobrze jest potem odpocząć od postaci. I właśnie w MET podobało mi się, że nie śpiewaliśmy codziennie.
Pani szczyt kariery przypadł na lata 70. i początek 80. To był dość szczególny czas dla opery. Aktywni byli: Joan Sutherland, Plácido Domingo, Luciano Pavarotti, Renata Tebaldi i wielu wielu innych…
I z wieloma z nich spotykałam się na scenie… No cóż, tak było. Pojawił się taki moment w historii, że w jednym czasie urodziło się tak wielu zdolnych ludzi z pięknymi głosami, którzy do tego byli doskonale wykształceni.
Pani podobno świetnie dogadywała z tymi sławami? Wiesław Ochman twierdzi, że kochali Panią tak śpiewacy, jak i dyrygenci.
Nie zaprzeczam. Szczególnie jeśli chodzi o porozumiewanie się z dyrygentami. Najważniejsze to być dobrze przygotowaną do roli, którą się kreuje. Najwięksi dyrygenci ponad wszystko uwielbiają porządek i nie znoszą bałaganu. I to jest cała tajemnica. Nuty to świętość dla dyrygenta i śpiewaka!
Ale podobno odmówiła pani samemu Herbertowi von Karajanowi?
Tak. Zaproponował mi śpiewanie kilku ról Wagnerowskich pod jego dyrekcją. To nie na mój głos i nie mój klimat. Powiedziałam stop. Nie czułam się jeszcze na siłach. Młoda śpiewaczka musi uważać. Jeśli zaakceptuje zbyt ciężką rolę, nadwyręży sobie struny głosowe, to tragedia gotowa. Ja tego błędu nie chciałam popełnić.
Wagner chyba nie jest pani ulubionym kompozytorem?
Nie odnajduje się w jego operach. Zaśpiewałam Elżbietę w Tannhäuserze, Elsę w Lohengrinie i Zyglindę w Walkirii. Na tym koniec. Mój repertuar to głównie: Mozart, opera włoska – romantyczna i werystyczna, opera rosyjska. Rzadko wykonywałam dzieła współczesne. Zaśpiewałam na przykład w 1985 roku w Pasji wg św. Łukasza Krzysztofa Pendereckiego. Współczesna muzyka jednak mnie nie pasjonuje, choć jak znajdę coś interesującego, to jestem otwarta.
Współcześnie niewielu śpiewaków ma taki mądry i wyważony stosunek do pracy jak pani. Wszyscy chcą od razu śpiewać jak najwięcej i wszędzie.
Zupełnie tego nie rozumiem. Żeby zrozumieć muzykę i dobrze ją wykonywać, jakiegokolwiek gatunku by ona nie była, trzeba dać sobie czas. Przemyśleć swoje wykonanie, wejść w rolę możliwie jak najbardziej dokładnie, opierając się na nutach i tekście. Nie da się tego zrobić szybko i na skróty. Teraz młodzi ludzie od razu chcą śpiewać w MET czy La Scali. To nie jest mądre. Moja najważniejsza rada dla nich: nie bądźcie zadufani w sobie. To jest bardzo niebezpieczne dla młodego śpiewaka, który jeszcze umie za mało. Moim studentom mówię to wprost. Jestem szczera. Jeśli profesor czuje się dobrze ze studentem, a ten akceptuje swojego nauczyciela, to wówczas można zacząć porządną pracę i pomyśleć później o sukcesach.
Może nie każdy ma ochotę w całości ofiarować się muzyce? Powiedziała pani kiedyś, że muzyka wymaga ofiar i nie uznaje zdrady. Całkowicie oddała się pani operze, czasami nawet kosztem osobistego szczęścia. Nie żałuje pani?
Jeżeli miałabym wątpić lub stracić w którymś momencie pewność, że nie podołam lub, że to zły wybór, to zostawiłabym wszystko i wybrała inną drogę. Nie zrobiłam tego, bo kocham śpiew i wiedziałam, że bez śpiewu nie mogłabym żyć. To nie jest tak, że inne rzeczy nie mają dla mnie wartości. Wybrałam jednak to, co kocham. Tak zdecydowałam. Śpiew to było dobro, które otrzymałam, mój talent, który trzeba pomnażać. Zawładnął mną od najmłodszych lat. I bardzo dobrze mi to uczucie zrobiło. Mam nadzieję, że innym też. Na pewno moim rodzicom, którzy byli bardzo dumni z tego, że poszłam tą drogą.
Po zakończeniu kariery scenicznej częściej pani wraca do Polski. Tutaj obchodziła Pani swoje 70. i 80. urodziny. Teraz kolejna rocznica.
Dzielę życie między Monako i mieszkanie w Łodzi. Tutaj mam rodzinę, bratanice, siostrzenice i przede wszystkim syna i jego bliskich, w tym dwie wnuczki i wnuka. Zwolniłam trochę tempo, chcę mieć czas na rodzinę, leniuchowanie, podróżowanie.
W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Przeleciało: studia, potem te wszystkie lata pracy zawodowej. W sumie jeden wielki sen, jeden cudowny sen, to jest moje życie”. Nadal może się pani podpisać pod tym stwierdzeniem?
Tak. Wiem, że wybrałam dobrą drogę. Zawsze w to wierzyłam. Kocham życie, kocham śpiew i kocham ludzi!