Należał do pokolenia, które rozpoczynało karierę w trudnym okresie powojennym. Miał właściwie jednego nauczyciela, ale za to znakomitego - Leona Wójcikowskiego, którego w latach 20. i 30. podziwiała cała Europa. Stanisław Szymański był jego pilnym uczniem i dziś nazwiska obu tych polskich tancerzy znaleźć można w światowych leksykonach baletowych.
Początki kariery Stanisława Szymańskiego nie przedstawiają się może zbyt efektownie, ale też po wojnie nie działały w Polsce wielkie zespoły baletowe. Z Krakowa, gdzie uczył się u Wójcikowskiego, przeniósł się w 1949 r. do stolicy, by tańczyć w Teatrze Nowym. Potem na krótko związał się z Operą w Poznaniu, a w latach 1951-1957 był solistą Zespołu Pieśni i Tańca Domu Wojska Polskiego. Dopiero później zaangażował się do Opery Warszawskiej, gdzie jego talent rozkwitł w pełni.
Po Leonie Wójcikowskim przejął jego legendarną rolę Pietruszki w balecie Igora Strawińskiego, był Mazepą, Orfeuszem, Księciem wKopciuszku, Arlekinem w Mandragorze, Mandarynem w Cudownym mandarynie czy niezwykłym Diabłem w Panu Twardowskim. Trudno zresztą wymieniać i wartościować wszystkie jego kreacje, niemal każda z nich była wydarzeniem. Stanisław Szymański miał swoją publiczność, na spektakle z jego udziałem czekano i kupowano bilety. W 1959 r. otrzymał w Paryżu Nagrodę im. Wacława Niżyńskiego. Gdyby któryś z polskich tancerzy dostał dziś tak prestiżowe wyróżnienie, z pewnością natychmiast zaangażowałby się do renomowanego zespołu zagranicznego. Stanisław Szymański pozostał wierny Warszawie, tu też - jako jedyny dotychczas artysta baletu – otrzymał Nagrodę Krytyków Muzycznych „Orfeusz". Był ogromnie pracowity i ambitny, a przede wszystkim miał wielki talent, jaki zdarza się raz na dziesiątki lat, a może na stulecie. Ten zawsze smukły jak nastolatek, gibki chłopak po prostu urodził się, aby tańczyć. "Każdą kreowaną postać wyposażał w osobisty urok, ujmujący wdzięk i urzekał publiczność siłą swego talentu" (Tacjanna Wysocka - "Dzieje baletu"). Ale był nie tylko wielkim tancerzem, ale też aktorem. Podziwiali go nie tylko Polacy, ale także Francuzi, Anglicy, Niemcy i Amerykanie. Tańczył w Paryżu, Londynie, Chicago, przed największymi tego świata.
Ze sceną baletową pożegnał się definitywnie z początkiem lat 80. Zamknął wówczas pewien etap życia, wszystkie zdjęcia, recenzje i pamiątki oddał do Muzeum Teatralnego. O przeszłości nie chciał rozmawiać, nie zdecydował się też na przekazanie swoich umiejętności młodszym tancerzom. W 1994 r. dał się jednak namówić Jerzemu Grzegorzewskiemu i wystąpił w Teatrze Studio w spektaklu Cztery komedie równoległe. Również w tym samym roku Jacek Talczewski nakręcił film dokumentalny Staszek. Zebrał w nim zachowane filmowe zdjęcia archiwalne pokazujące fragmenty ról Stanisława Szymańskiego. Jest to właściwie jedyna dokumentacja dorobku tego niezwykłego artysty.
Witold Gruca, wybitny tancerz i choreograf, tak mówił o Stanisławie Szymańskim: „Przyjaźniliśmy się od samego początku naszej kariery. Razem uczestniczyliśmy, jeszcze w Krakowie, na kursach Leona Wójcikowsikego. Potem, gdy Staś tańczył w Zespole Wojska Polskiego, nasze drogi się na pewien czas rozeszły. Spotkaliśmy się ponownie w Operze Warszawskiej, a potem Teatrze Wielkim. Ceniłem jego sztukę, ceniłem i dyscyplinę i niezwykłą pracowitość Stasia. Tak wielki tancerz, wydawałoby się, nie potrzebuje aż tyle wysiłku, aby dobrze wypaść na scenie. Tymczasem, właśnie oni pracują najwięcej. Nieprzypadkowo, właśnie dla Stanisława Szymańskiego zrobiłem najwięcej choreografii. Wiązało się to nie tylko z naszą przyjaźnią. On lubił i doceniał to co robię, a ja wiedziałem, że właśnie w nim odnajdę najlepszego wykonawcę swoich ról. Tak było w balecie Samotność w którym tańczył — nadzwyczajnie — razem z Barbarą Olkusznik,Ogniu, fragmencie filmu telewizyjnego Żywioły i wielu innych układach. Niezapomniane dla mnie były również jego kreacje zwłaszcza w Panu Twardowskim, gdzie był doprawdy wspaniałym Diabłom, Voci, w balecie do muzyki Augustyna Blocha, w którym zatańczył — genialnie — stwora leśnego. Był artystą wszechstronnym, istnym męskim zjawiskiem, jakiego nie było i już nie będzie. Miał specyficzny styl tańca. Łatwiej było powierzać mu partie solowe, niż partnerowanie balerinom. On doprawdy, skacząc potrafił fruwać w powietrzu! A jak wspaniale potrafił tańczyć tańce hiszpańskie! Zdobył za nie nawet pierwszą nagrodę w Madrycie. Cóż, szkoła mistrza Wójcikowskiego. Ceniłem w nim, nie tylko wspaniałą sztukę. Był znakomitym kolegą, człowiekiem z poczuciem humoru. Co więcej, chętnie pomagał innym tancerzom w sposób delikatny, tak, aby nie poczuli się urażeni. Wiem o tym, bo byłem tego świadom, chociaż nie ujawniałem mu, że o tym wiem. Szalony, wspaniały, niezapomniany Staś...„
*****
Małgorzata Komorowska tak pisała o Stanisławie Szymańskim w 1979 roku („Taniec” I-VII/1979):
Sądzę, że próbom najdokładniejszych nawet analiz tańca Stanisława Szymańskiego umyka jedna z najistotniejszych cech jego talentu: zjawisko elektryzowania publiczności przez sam fakt pojawienia się na estradzie, wypełniania sobą całej sceny, bez reszty. To wielki dar; przypada on w udziale tylko nielicznym ludziom teatru i muzyki. Tak obdarowany — wystarczy, żeby tylko był, choćby przez krótką chwilę — a już koncentruje na sobie uwagę widza. Bledną przy nim partnerzy, oprawa plastyczna sceny, muzyka. Na drugi plan schodzą walory kompozycji choreograficznej. W przypadku Szymańskiego krzywdzącym byłoby oczywiście stwierdzenie, że artysta tylko jest. Nie wydaje się także, by zbytnio nadużywał tego daru, który można by nazwać naturalnym blaskiem artystycznej osobowości. Choć, owszem, wydaje się być w pełni świadomy swej siły oddziaływania. Wpada zwykle na scenę (to chyba najbliższe prawdy określenie) zwycięski, radosny. I ta radość tańca — równoznaczna tu z radością istnienia, życia, tworzenia, szlachetnego obdarowywania, dawania z siebie wszystkiego, co najlepsze — budzi natychmiast u widza radość świętowania, poczucie uczestnictwa w chwili pięknej i wyjątkowej.
To prawda, Szymański zdobył umiejętność eksponowania siebie. Nigdy nie czyni tego jednak kosztem innych komponentów widowiska, nie tańczy na własny rachunek. Najtrafniej przekazuje to, co wyrażać ma taniec całego zespołu, muzyka, plastyka. Zna najkrótszą drogę do celu, adekwatność formy i treści. Porównać go można do aforysty, który w dwóch lapidarnych słowach zamknie sens skomplikowanego wywodu, podczas gdy ktoś inny napisze długą powieść, a sens utopi w gąszczu wielosłowia. Lubimy czytać powieści, ale chętniej sypiemy aforyzmami. I one w najwyższej są cenie. W przekładzie na język teatru, oznacza to zdolność intuicyjnego rozumienia reguł myślenia teatralnego, syntetycznego ujmowania treści.
Mówię tu wciąż o teatrze, gdyż taniec Szymańskiego jest zjawiskiem na wskroś teatralnym. Jego mistrzostwo techniczne służy zawsze teatralnym treściom. Nie jest puste. Sprawdza się i realizuje w całej złożoności sztuki teatru. Zauważmy, że Szymański nigdy nie tworzy postaci w trakcie rozwijającego się widowiska. On już nią jest, od pierwszego momentu pojawienia się na scenie. Pierwsze gesty, kroki, rodzaj ruchu — przekazują natychmiast kim stał się w kreacji scenicznej, jaki ma charakter, w jakiej sferze uczuć należy szukać motywów jego działania.
Ta pełna gotowość, skończoność i nieomylność rysunku charakteryzuje wszystkie niemal role Szymańskiego. Prawda, że będąc Mazepą, Orfeuszem, Pietruszką, Mandarynem, Rudowłosym, pozostaje stale Szymańskim. Jeśli zabrzmi to jak zarzut, przypomnieć warto, że zarzut taki stawiany bywa każdej wybitnej indywidualności artystycznej. Wielokrotnie, gdy zjawiał się na scenie w nowej roli, w innym kostiumie, w innej charakteryzacji, dopiero po kilku sekundach przychodziło olśnienie i zdumienie: „Jak to, przecież to Szymański. Nikt inny tak nie tańczy!"
Oto, pamiętny Merkucjo. Sama radość, młodość, zwinność. Przyjmował walkę, jak kolejną wesołą przygodę. I ginął, nie zdążywszy zgasić uśmiechu, który przeradzał się później w grymas niedowierzania, że śmierć dosięgła właśnie jego. To zderzenie radości i zdziwienia ciosem odnaleźć można u Szymańskiego dość często, jako punkt wyjścia dramatyzmu postaci (Bibułek, czy Hilarion). Taki punkt wyjścia wydaje się bardzo prawdziwy psychologicznie. Z natury rzeczy człowiek afirmuje życie, nie dręczy się przewidywaniem wszelkich możliwych nieszczęść, jakie mogą mu się przytrafić. Hilarion jest zdrowym, wiejskim zawadiaką, wesołym i zalotnym. Lubi las, kwiaty, kocha swą Giselle. Jej nagła śmierć sprawia, że Hilarion dojrzewa, jego człowieczeństwo uzyskuje inny wymiar. Odkrywa w sobie wierność, zdolność do poświęcenia, odwagę, bohaterstwo.
W dramatycznych momentach walki, męki, niszczenia, Szymański staje się kruchy i słaby, wygrywając tu swoje przyrodzone warunki fizyczne. Ożywia go jeszcze silna wola, upór i niezłomność postanowień, lecz od węzłowego punktu starcia tańczy już z piętnem przegranej (Pietruszkę, Hilariona, Orfeusza, czy Muzyka wSymfonii fantastycznej Borkowskiego). To znów uznać można za rodzaj założenia dramaturgicznego w konstrukcji postaci, które sprawia zawsze przejmujące wrażenie. W chwilach ugodzenia, zaskoczenia, ciosu, drgnienia niepokoju, jego smukłe ciało zastyga na ułamki sekund w tragicznych pozach. Gdyby sfilmować którąś z jego ról i wyciąć poszczególne kadry, powstałoby z tego modelowe studium wyrazistości ruchu.
Postacie Szymańskiego chłoną życie wszystkimi zmysłami i tak właśnie reagują na różne przeciwności; spontanicznie, impulsywnie. Takim, chyba w dużej mierze intuicyjnym, interpretacjom sprzyja naturalna ruchliwość i żywiołowość sceniczna artysty, wchłanianie go poprzez taniec, szybkość, napięcia emocjonalne tkwiące w muzyce, fabule, ciszy na widowni.
Nie przypadkiem, próbując opisu sztuki tanecznej Szymańskiego, ustawiam go wciąż na scenie, stroję w kostium, szukam reguł dramaturgicznych w jego krokach i gestach, piszę o postaciach i rolach, nie o partiach baletowych. Szymański jest człowiekiem teatru. Potrzebny mu jest kontakt z partnerem, widzem, muzyką i kolorem, potrzebny mu żywy dźwięk i ostre światło. Wówczas zaczyna żyć, myśleć i tworzyć — tańczyć. Szuka zrozumienia i serdeczności, nie łatwego poklasku, chociaż przychodzi mu on tak łatwo. Owszem, zachwyci raz i drugi efektownym lotem lub piruetem, lecz jakby po to, by wywołując brawa sprawdzić, czy widownia nie jest pusta, czy wieczór teatralny zdarzył się naprawdę.
Każdy artysta po to wstępuje na scenę, by przekazać ludziom rzeczy ważne, piękne, oczekiwane lub niespodziane, by przypadkowo zebrany tłum zjednoczyć we wspólnym przeżyciu. Jednak dla Szymańskiego jest to coś więcej niż cel. To jego pasja i wewnętrzna potrzeba, jego głód i łaknienie, które zaspokaja ofiarowując nam swą sztukę. Tym bardziej żal, że Szymański tak rzadko występuje w repertuarze współczesnym. Role Orfeusza, Mandaryna, Jego w Samotności Grucy, solo w Polymorphii Makarowskiego dowodzą, że jego możliwości w nowym typie tańca nigdy nie zostały w pełni wykorzystane. Kto wie — jeśliby zgodnie z jego marzeniami danym mu było wystąpić w Symfonii samotnego człowieka Béjarta, czy nie zostałaby nam w pamięci (i w historii baletu) rola Mężczyzny, zamiast prześlicznej Duski Sifnios, gdy tańczyła u nas z Baletem XX Wieku?
W dzisiejszej dobie podkreślamy wagę rzemiosła, warsztatu, mozołu technicznego w ocenie artystów baletu. Więc może nie na czasie uwypuklać naturalność sztuki Stanisława Szymańskiego? Naturalność, z jaką podobny do iskry rozbłyskuje na scenie. Naturalną łatwość, prostotę i uśmiech, z jakim wykonuje najtrudniejsze ewolucje. Naturalne współistnienie z muzyką. Jedyny to chyba tancerz, który nie narzeka na dyrygentów. Nie uważa za konieczne, by dyrygent specjalizował się w kierowaniu widowiskami baletowymi i czuwał z batutą nad każdym krokiem tańczących. Traktuje muzykę jako żywy ruch dźwięków (żywy, a więc inny każdego wieczoru) i jako tancerz dostosowuje się do tego ruchu. To, że Szymański jest najlepszym tancerzem, jakiego zdarzyło mi się oglądać na scenach krajowych i zagranicznych, pozostanie być może moją prywatną, nie dzieloną przez innych opinią. Ale już jest pewne, że przejdzie do historii baletu, a jego nazwisko będzie długo symbolem trudno osiągalnych wyżyn sztuki tanecznej.