Z tej okazji prezentujemy wywiad z Mariuszem Trelińskim, który ukazał się na łamach „Newsweeka”
SZTUKA MUSI BYĆ W SPORZE ZE ŚWIATEM
Sukces tej opery rzeczywiście jest dość spektakularny – mówi o swojej inscenizacji wielkiego dzieła Pucciniego Mariusz Treliński. Teraz, 25 lat od premiery, Madame Butterfly ponownie możemy oglądać na deskach Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie.
Ćwierć wieku temu, od premiery inscenizacji Madame Butterfly, zaczął się pański spektakularny podbój świata opery.
MARIUSZ TRELIŃSKI: Sukces tej opery rzeczywiście jest dość spektakularny. Czasem, debiutując, dotyka się bezwiednie spraw najistotniejszych. Jest to po prostu zupełnie inne podejście do Pucciniego. Odrzuciłem całkowicie realizm tej opery. Intuicyjnie przeczułem to, co jest esencją mojego zawodu – prawda ukrywa się nie w słowach, tylko w muzyce. Moim zadaniem jest zobaczenie muzyki.
Teraz tragiczną historię miłości gejszy Cio-Cio-San i amerykańskiego porucznika Pinkertona znów możemy podziwiać w warszawskim Teatrze Wielkim- Operze Narodowej – w nowej obsadzie. Są wspaniali. Między Olą Kurzak, gwiazdą światowego formatu, a znanym w Polsce Rafałem Bartmińskim wytworzyła się na scenie wspaniała chemia. Tego nie da się zakłamać.
Czym ta opera jest dla pana?
To dramat pewnych postaw i zarazem opowieść o spotkaniu dwóch kultur i światów, Wschodu i Zachodu. Arogancja Ameryki przeciwstawia się duchowości kultury Wschodu. Najciekawsze jest to, że ta opera, powszechnie uważana za opowieść o miłości, zaskakuje pointą – człowiek staje się w pełni sobą, odrzucając fałszywą miłość i wracając do korzeni. Samobójstwo Butterfly trzeba czytać jako moment przywrócenia harmonii i powrotu do zasad jej kultury. To moment trudny do uchwycenia z naszej europejskiej perspektywy. Tajemnica wymaga medytacji. W inscenizacjach często niestety ten moment zamienia się w pustą japońską egzotykę.
Przyszedł pan do opery z kina, od początku mówiąc, że chce zabić w niej sentymentalizm i nadać jej współczesny sznyt i dynamikę. To, w dużym uogólnieniu, wspólna cecha pańskich inscenizacji.
Przychodząc z zewnątrz, spojrzałem na operę z dystansem. Jej esencją jest świadomie kreowana sztuczność, konwencja. Umówiliśmy się, że opera będzie śpiewem mówiła o rzeczywistości. To tak surrealistyczne i inne, że zobowiązuje do pewnego rodzaju formy, na którą za każdym razem muszę znaleźć odpowiedź. Realistyczne spektakle bywają ciekawe, ale sam wolę podążać za muzyką i budować figury symboliczne, archetypiczne – większe niż mały realizm. Opera może razić taniością, sentymentalizmem, uproszczeniami, ale muzyka przesuwa to w inny wymiar. Mam absolutną wiarę w to, że opera opisuje świat i zmienia nasze myślenie. Opera to w ogóle jeden z najdziwniejszych wynalazków ludzkości.
Jako ludzkość jesteśmy coraz bardziej krusi, delikatni i zagubieni, mimo otaczających nas technologii. Przeraża nas mnogość wszystkiego. Jakie wyzwania stawia to przed operą? Europa po raz pierwszy od wielu stuleci utraciła pozytywny obraz przyszłości. Cierpimy na syndrom końca czasów. Chwieją się podstawowe pojęcia, które wyróżniały nasz świat. Zgubiliśmy kierunek. Czujemy, że pozostawimy po sobie świat katastrofy klimatycznej i szalejących migracji. Historia uczy, że formacja, która nie ma pozytywnego obrazu przyszłości, degeneruje się i ginie. Myślę, że to jest podstawowe zadanie dla nas wszystkich – odnalezienie wiary w przyszłość. Nie mogę zaręczyć, że to właśnie opera rozwiąże ten problem. (śmiech)
A jaką rolę odegra w tej przyszłości AI? Coraz więcej mówi się o tym, że za jej sprawą nie tylko artyści mogą być niedługo bez pracy.
Nie demonizowałbym tego. To jest po prostu narzędzie i jak każde może być groźne albo pożyteczne, jak nóż. Sam pracuję ze sztuczną inteligencją, np. analizując swoje scenariusze. To genialne narzędzie do researchu, przyspieszające pracę. Nie ma w nim niczego, co odbiera mi osobowość. Tego tematu lekko dotykam w Ariadnie na Naxos Richarda Straussa, która będzie miała premierę 4 kwietnia. To szalenie dojmująca opowieść o samotności porzuconej kobiety, o wyrwanej ranie, którą zostawia miłość. W naszej inscenizacji substytutem relacji, przyjaźni i emocji są androidy. Czułość automatu, pełnego empatii, rozmawiającego z tobą jak „prawdziwy przyjaciel", pocieszającego cię, wydaje mi się tu najgroźniejsza. To, że nie będziemy dokonywać wysiłku konfrontacji z prawdziwymi ludźmi, ponieważ możemy to wszystko mieć podane na tacy, i zamiast żywej osoby wybierzemy przyjaciela w sieci, który nas będzie rozumiał. Opisywał to piękny film Ona.
Nie tęskni pan za filmem?
Tęsknię. I dlatego wracam. Kończę scenariusz horroru Siostrzyczki na motywach twórczości Słowackiego. To drapieżna opowieść osadzona w czasie transformacji lat 90., ale jej korzeń tkwi głęboko w romantyzmie. Bardzo długo szukałem pomysłu i tematu, który mógłby zafascynować zarówno mnie, jak i widzów, i wydaje mi się, że wreszcie znalazłem.
Czy czuje się pan człowiekiem spełnionym?
W ogóle nie myślę w takich kategoriach. Spełnienie daje poczucie domykania czegoś, a ja każdy spektakl, pomimo swojego wieku, traktuję jak debiut. To za każdym razem wyzwanie, spotkanie z różnymi autorami, światami i inną muzyką. Inaczej byłaby to potwornie nudna praca.
Rozmawiał: Paweł Piotrowicz