Szef muzyczny Opery Narodowej Patrick Fournillier o muzyce francuskiej i Polakach łączących dyscyplinę z wyobraźnią.
Pamięta pan swoje pierwsze spotkanie z warszawskimi muzykami?
Oczywiście, był październik 2011, pracowaliśmy w Operze Narodowej nad wznowieniem „Turandot".
I jakie były pańskie wrażenia?
Nawiązaliśmy od razu bliskie kontakty. W relacjach między dyrygentem a orkiestrą musi istnieć chemia, w przeciwnym razie wspólna praca będzie bardzo trudna. Musimy w podobny sposób rozumieć muzykę, ważny jest rodzaj repertuaru. Zdaję sobie sprawę, że w tym teatrze trudniej jest przygotować coś francuskiego niż operę włoską, bo ta jest w Polsce bardziej popularna. Opera francuska wymaga dłuższych ćwiczeń, jej specyfika polega na tym, że muzyka silnie jest powiązana ze słowem i brzmieniem języka. Nie ma tu typowych dla Włochów powtórzeń melodii, muzyka cały czas idzie naprzód, podążając za tekstem, za dramaturgią. To teatr muzyczny, a orkiestra musi go współtworzyć.
A pierwszym pana zadaniem jako dyrektora muzycznego Opery Narodowej jest przygotowanie „Werthera" Masseneta.
Massenetem zajmuję się ponad 30 lat, zaczęło się od premiery nigdy niewystawianej opery „Amadis", którą ukończył krótko przed śmiercią. Nagrałem ją też na płyty z Operą Paryską. Dwa lata później założyłem festiwal Julesa Masseneta w Saint-Etienne, skąd pochodził. Świat dobrze zna dziś dwie jego opery, „Manon" i „Werthera", a on skomponował ich 26 i połowa z nich to naprawdę arcydzieła.
Na czym ich wartość polega?
To utwory prawdziwie teatralne, muzyka wspaniale eksponuje głos ludzki, ale nie po to, by się popisywać śpiewem. A poza tym Massenet był mistrzem orkiestracji, dlatego w jej grze trzeba ukazać wiele kolorów i emocji. Nie ma mowy jedynie o akompaniamencie, orkiestra musi mieć osobowość, jest jednym z bohaterów dramatu. Massenet był nowatorem, wywarł duży wpływ na teatr muzyczny z początków XX wieku.
Długo zastanawiał się pan nad przyjęciem oferty zostania dyrektorem muzycznym naszego teatru?
Dyrektora Waldemara Dąbrowskiego poznałem w 2008 roku, gdy przyjechał do Turynu, by obejrzeć spektakle, którymi dyrygowałem. Od tego czasu pozostawaliśmy w stałym kontakcie i to wręcz przyjacielskim. Zachęcał mnie do stałej pracy w Warszawie, ale odkładałem tę propozycję na przyszłość. Dwa lata temu, gdy przyjechałem dyrygować gościnnie „Rigolettem", propozycja została ponowiona, wręcz jako przyjacielska prośba. Musiałem jednak poczekać do wygaśnięcia mojego kontraktu dyrektora w operze w Helsinkach. W tym czasie warszawska orkiestra samoistnie przeprowadziła plebiscyt, z którym ze znanym jej dyrygentów chciałaby na stałe pracować. Okazało się, że zająłem pierwsze miejsce.
I trzeba było się zgodzić?
Zrozumiałem, że nawet jeśli przyjdzie nam razem ciężko pracować, mogę liczyć na zrozumienie i zaangażowanie. Na razie podpisałem kontrakt na trzy lata, co będzie dalej, zobaczymy.
Jeśli porówna pan orkiestrę Opery Narodowej z innymi europejskimi zespołami, jak wypada na ich tle?
Jest bardziej zdyscyplinowana od orkiestr włoskich, hiszpańskich czy francuskich. Ma ten sam rodzaj dyscypliny co muzycy skandynawscy i niemieccy, ale jest od nich bardziej elastyczna. Dostrzegam tu mieszankę Północy i Południa. Polacy mają wyobraźnię, kiedy mówię muzykowi: spraw, by twój instrument zaczął mówić, on wie, o co chodzi. W Finlandii taka prośba paraliżuje muzyka, gdyż nie jest przyzwyczajony, by do gry orkiestry dodał coś osobistego. A w muzykowaniu obok dyscypliny potrzebna jest też fantazja, kiedy chcę, by muzyka unosiła nas w powietrze. Podobną umiejętność posiadają orkiestry brytyjskie, świetnie zaznajomione z całym repertuarem i bardzo szybko pojmujące, na czym polegają w nim różnice stylistyczne.
Tego czasami nie rozumieją różni dyrygenci.
Niestety, największym problemem naszych czasów jest styl międzynarodowy. Dyrygowanie przypomina wówczas nocowanie w sieci hoteli Hilton. Wszędzie mamy te same meble, wyposażenie łazienki, te same zasłony, które trzeba odsunąć, by dopiero dostrzec, czy jesteśmy w Paryżu, Tokio czy w Nowym Jorku. Takie traktowanie muzyki to katastrofa, jak można nie dostrzegać różnicy między Beethovenem czy Schubertem, między Bizetem a Massenetem. Młodzieńczy Verdi jest zupełnie inny niż pod koniec życia, to samo jest z Puccinim. Jeśli tego nie rozumiemy, nie szanujemy muzyki i kompozytorów.
Od Opery Narodowej nie rozpoczynają się pana związki z Polską. Był też Konkurs im. Fitelberga w Katowicach.
Kiedy zdecydowałem się wziąć w nim udział w 1987 roku, zdobyłem już pierwszą nagrodę na konkursie w Salzburgu, ale ten katowicki jest nazywany przez dyrygentów konkursem konkursów, ponieważ jest tak trudny. Dostałem drugą nagrodę od jury, co więcej, także nagrodę publiczności oraz wyróżnienie za najlepsze wykonanie polskiego utworu, „Uwertury koncertowej" Szymanowskiego. Dzięki temu po powrocie do Francji,zostałem asystentem Orchestre de Paris i Orchestre National de France. Dla młodego dyrygenta to fantastyczna szansa, przecież na studiach nie ma możliwości stałej pracy z jakąkolwiek orkiestrą. A bez tego w tym fachu jest się nikim.
Wywiad dostępny na stronie „Rzeczpospolitej”.