Urodziła się w 1923 roku w Krakowie. Gdy wybuchła wojna, była uczennicą liceum. Aresztowana i osadzona w więzieniu na Montelupich w Krakowie, następnie została przeniesiona do obozu koncentracyjnego Auschwitz, skąd przetransportowano ją do obozów koncentracyjnych w Ravensbrück i Neustadt-Glewe.
Po wojnie przeniosła się do Warszawy. Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, następnie podjęła pracę w dziale literackim Polskiego Radia. Zrealizowała wiele słuchowisk i reportaży. Jest autorką kilku powieści, w tym czterech poświęconych tematyce obozowej: Pasażerka, Wakacje nad Adriatykiem, Ten sam doktor M. oraz Do wolności, do śmierci, do życia.
Na powieści Pasażerka Aleksander Miedwiediew oparł libretto opery Mieczysława Weinberga pod tym samym tytułem. Prapremiera opery w reż. Davida Pountneya miała miejsce podczas Bregenzer Festspiele 21 lipca 2010 roku, z kolei premiera polska 8 października 2010 roku w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie.
15 września 2013 roku z okazji 90 urodzin pisarki w Teatrze Wielkim odbył się uroczysty koncert jubileuszowy.
W 2020 roku Zofia Posmysz została odznaczona Orderem Orła Białego.
***
Przypominamy wywiad z Zofią Posmysz, który ukazał się w programie do opery Pasażerka
Straszliwe słowo – Auschwitz
Rozmowa z Zofią Posmysz, autorką powieści Pasażerka, na podstawie której powstało libretto opery.
Katarzyna Kubisiowska: 30 maja 1942 roku trafiła pani do obozu w Auschwitz. Jaki był to dzień?
Zofia Posmysz: Ładny, prawdziwie letni. Strażniczka więzienia na Montelupich w Krakowie, która wywoływała nas z celi, na moje pytanie: Co ma być z nami? odpowiedziała: Jedziecie do Oświęcimia.
Przeraziło to panią?
Nie za bardzo. Oznaczało to koniec przesłuchań na Pomorskiej, bicia i upokarzania. A o obozie w Oświęcimiu wiedziało się wówczas tyle, że zamykano tam ludzi za opór przeciwko okupantowi. Mój tato, który pracował na kolei i jeździł w tamtym kierunku, opowiadał, co zasłyszał od miejscowej ludności: o morderczej robocie, głodzeniu, biciu i – co wydawało mu się najstraszniejsze – o tym, że zmarłych tam więźniów nie grzebie się, tylko spala w specjalnych piecach, a ich prochy po prostu rozsypuje. Przyznaję, że w to nie uwierzyłam. Niemcy, to przecież chrześcijanie, mówiłam ojcu, a ta religia nakazuje chować zmarłych z szacunkiem. Wystarczyło kilka miesięcy, abym przyjęła do wiadomości nie tylko to, lecz także masowe zabijanie ludzi w komorach gazowych. Wtedy jednakże, gdy po raz pierwszy zobaczyłam napis „Arbeit macht frei” pomyślałam, że skoro tak, to może mam szansę na zwolnienie. Pracy się nie boję, na wakacjach u dziadków często pomagałam w różnych robotach w polu, a moje przestępstwo, ulotki, nie było takie znowu poważne, to nie radio, czy broń...
Kiedy do pani dotarło, że jest pani w miejscu, z którego niewielu wychodzi żywymi?
Inicjacja zaczęła się od razu po przybyciu. Pierwszy szok: odebrano nam wszystkie rzeczy, nawet szczoteczkę do zębów, nawet mydło. Zamiast mydła dostałyśmy kostkę czegoś, co było zlepkiem z piasku i oleju. Po czym nastąpiła obowiązkowa kąpiel. Miejscem kąpieli była chyba pralnia. Cementowe kadzie zamiast pryszniców. Wchodziłyśmy, jedna po drugiej, do tej samej kadzi. Wody nie zmieniano. Wkrótce była brunatna i gęsta. Nie chciałam wejść do tego basenu i oberwałam. Pierwszy raz i to od więźniarki. Druga lekcja, noc. Tortura pcheł. O 3:30 pobudka. Przydział płynu zwanego kawą lub herbatą. Stanie na apelu do szóstej. O szóstej wymarsz na pola, kilka kilometrów. Dziesięć godzin harówki. Po powrocie apel. Najkrótszy czas stania – godzina. Zemdlone kładło się pod blokiem do policzenia.
Co pani czuła?
Nie wiem, chyba nic. To było jakieś odrętwienie i chyba ono pozwoliło mi przetrwać pierwsze tygodnie w Auschwitzu i dwa miesiące karnej kompanii w Budach, co graniczyło z cudem. Wróciłyśmy stamtąd w sierpniu 1942 roku już nie do głównego obozu, lecz do Birkenau. I tu zdarzyło się coś, jak drugi cud. Któregoś wieczoru, gdy odgwizdano apel, ale jeszcze nie wszystkie zdążyłyśmy się rozejść, zjawił się esesman i tym pozostałym rozkazał ustawić się w szeregi. Wiedziałam z doświadczenia, że trzeba unikać pierwszego szeregu i boków kolumny narażonych na kije kapo i ataki psów. Dlaczego tym razem stanęłam w pierwszym szeregu? Nie wiem. Esesman wybrał z tego właśnie szeregu kilka kobiet, wśród nich mnie. Myślałam, że to koniec. Nie znałam esesmana, nie wiedziałem, że był szefem kuchni i uzupełniał braki w obieralni kartofli. Przeniesiono nas na blok kuchenny, gdzie prycze były pojedyncze, a praca w kuchni, pod dachem i siedząca. I nieraz któraś z kucharek podrzuciła coś do jedzenia. W każdym razie nie byłam już głodna, odzyskiwałam siły i wygląd osoby zdatnej do noszenia kociołków. Zastąpiłam więc jedną z kucharek, która poszła na rewir z wysoką gorączką.
To wtedy poznała pani Aufseherin Franz, prototyp powieściowej Lizy?
Nie tak szybko. Przedtem jeszcze był tyfus plamisty, a po nim druga łagrowa śmiertelna choroba, durchfall. Uratował mi życie, dosłownie, przenosząc przeszmuglowany prawdopodobnie zza drutów lek, lekarz-więzień, Janusz Mąkowski. Gdy po powrocie do zdrowia wróciłam z rewiru do pracy w kuchni, esesmanów-nadzorców już nie było. Zastąpiły ich nadzorczynie, które przybyły z Ravensbrück, wśród nich Aufseherin Franz. Czy był to przypadek, że przechodząc wraz z kapo kuchni koło mojego kotła, zapytała, która z więźniarek zna niemiecki? Wybrała mnie, bo czasem tłumaczyłam koleżankom jej polecenia. Tak się stało, że zostałam szrajberką kuchni.
Można to uznać za szczęście.
Tak. Nie musiałam już dźwigać pięćdziesięciolitrowych kociołków z zupą, szorować kotłów, taplać się w zimnej wodzie. A Franz należała do tych nadzorczyń, które wykonywały tylko to, czego wymagał regulamin. Nie prześladowała więźniarek, aby okazać swą władzę. Nie tak jak inne, jak jej siostra Hasse, sadystka szczująca więźniarki psem, bijąca je do utraty przytomności, uczestnicząca w selekcjach. Lecz, kiedy kogoś przyłapała na przestępstwie, pisała meldunek. Brudną robotę karania przejmowali inni. Gdy wybrała mnie na szrajberkę wyznałam, że nie wiem, czy podołam zadaniu, bo nie znam się na księgowości. Powiedziała na to: Nauczy się pani. Była jedną z nielicznych, które do więźniarek zwracały się per Sie [co po niemiecku oznacza formę grzecznościową Pani lub Pan].
Pani pokazała ją w Pasażerce jako stosunkowo ludzką. Chwilę po wojnie było nie do pomyślenia, aby w ten sposób pisać o oświęcimskich katach.
Błąd. Przecież to nie ja ją tak maluję. To ona w ten sposób przedstawia swojemu mężowi siebie, tę z Auschwitzu, w mundurze SS. Czy miała siebie oskarżać, pogrążać? Tak by zapewne mówiła, gdyby znalazła się przed sądem, co przecież było prawdopodobne. W końcu lat sześćdziesiątych odwiedził mnie prokurator, w każdym razie ktoś występujący w procesach esesmanów we Frankfurcie nad Menem. Miał nadzieję dowiedzieć się ode mnie, gdzie może się w tej chwili znajdować Aufseherin Annelise Franz. Gdy wyraziłam zdziwienie przypuszczeniem, że mogłabym to wiedzieć, na swoje usprawiedliwienie powiedział, że przeczytał Pasażerkę i sądził... Nie dokończył, ale wiedziałam, co miał na myśli. Skoro w książce przedstawiam ją jako osobę, której coś zawdzięczam, to może... Zapytałam, czy mam w tej sprawie zeznawać? Na co on, że niestety, do tej pory ani Aufseherin Franz, ani jej siostra nie zostały odnalezione, lecz istnieje przeciwko niej spory plik oskarżeń.
Czytała je pani?
Natknęłam się na ich część w Bregenz, gdzie byłam z okazji prapremiery opery Weinberga Pasażerka. W książce poświęconej kompozytorowi znajduje się kopia rozkazu aresztowania z dnia 15.12.1960 roku. Dowiedziałam się z niego, że urodziła się w 1913 roku, miałaby więc teraz blisko sto lat. A powód poszukiwania? Oskarżenia bardzo poważne, dla mnie wręcz zaskakujące. Między innymi to, że brała udział w selekcjach. Można by pomyśleć, że pomylono ją z Hasse.
Nie wiedziała pani o tym?
O udziale w selekcjach? Nigdy o tym w obozie nie słyszałam. Raz jeden wspominała o tym ona sama. Przyjechała rano do pracy, jak zwykle na rowerze. Była blada, z podpuchniętymi oczami, jakby chora. Zauważyła pewnie moje spojrzenie, bo powiedziała: Miałam straszną noc. Na rampie. A gdy milczałam, dodała: To było straszne. Do dzisiaj zadaję sobie pytanie, dlaczego uznała za stosowne powiedzieć mi o tym.
Aufseherin Franz zanim trafiła do Auschwitz, pracowała w obozie w Ravensbrück. Dopiero w 1944 roku postawiono tam komorę gazową, w której uśmiercono około 6 tysięcy osób. Ale wcześniej zabijano też zastrzykami dosercowymi z fenolu, tam też mogła robić selekcje.
Nie mam pojęcia, co robiła, zanim przybyła do Auschwitzu. Jak napisałabym Pasażerkę, gdybym znała oskarżenia? Czy coś bym zmieniła? Nie sądzę. Nie planowałam napisać dokumentu i to nie jest dokument. Obserwowałam wszystkie procesy członków oświęcimskiej załogi, oczekując podświadomie, że kiedyś zostanę powołana jako świadek. Być może stąd wzięła się Pasażerka. Wobec mnie ta esesmanka była w porządku. Dbała o to szczególnie, bym zmieniała często bieliznę, postarała się, abym miała nieograniczony wstęp do łaźni, bardziej zapewne ze względu na własne bezpieczeństwo, przebywałyśmy przecież w jednym pomieszczeniu, a wszy były w łagrze wszędzie. Spełniła moją prośbę i przyjęła Martę do brotkamery, czyli magazynu chleba, interesowała się, czy otrzymuję regularnie listy z domu. Przymykała oczy na niektóre moje podejrzane zachowania. Tak, była wobec mnie w porządku. A przecież... Całe życie towarzyszyło mi pytanie, co bym zrobiła, gdybym ją spotkała tak, jak kiedyś mi się to zdawało w Paryżu. Czy wskazałabym ją policji? Należała przecież do organizacji zbrodniczej. Być może scena końcowa Pasażerki – tej książkowej – miała być na to pytanie odpowiedzią.
Dzięki Aufseherin Franz poznała pani Tadeusza. W książce jest przedstawiony jako narzeczony Marty.
Jak już powiedziałam, Pasażerka, choć są w niej zawarte elementy autobiograficzne, nie jest dokumentem. Niektóre postaci wszelako mają autentyczne prototypy. Tadeusz, numer obozowy 329, przybył do Auschwitzu w czerwcu 1940 roku z Tarnowa pierwszym transportem Polaków. Wydał mi się znacznie starszy niż był w rzeczywistości, miał przecież zaledwie trzydzieści cztery lata. W obozie nazywał się Lisowski. Przez trzy dni Franz sprowadzała go ze sztamlagru, aby mnie nauczył prowadzenia księgi przychodów i rozchodów. Siedzieliśmy przy stoliku nad księgą buchalteryjną, ale swobodnie nie mogliśmy rozmawiać, byliśmy obserwowani. Potrafił jednak między jedną a drugą wskazówką, powiedzieć coś, co buchalterii nie dotyczyło. Pamiętam, jak mną wstrząsnęły słowa o nadziei: że nie wolno się nią łudzić. W obozie najwcześniej wykańczali się ci, którzy mieli nadzieję: że za trzy miesiące wojna się skończy, że alianci postawią Niemcom ultimatum, że papież każe zlikwidować obozy. Nic takiego się nie wydarzyło, a oni załamywali się umierali lub szli na druty. Więc nie żywić się nadzieją, skupić się na przeżyciu następnej godziny, następnego dnia.
11 października 1943 Tadeusz Lisowski został rozstrzelany pod ścianą śmierci za udział w podziemnej organizacji obozowej. Kiedy pani się o tym dowiedziała?
Następnego dnia. Więźniowie, którzy rozwozili obiadową zupę do pracujących poza obozem komand, powiedzieli mi o tym. Ale o jego aresztowaniu wiedziałam wcześniej. Poinformował mnie o tym nie kto inny, tylko sama Aufseherin Franz. I dodała: Mam nadzieję, że z nim nie korespondowałaś? To przecież było ostrzeżenie, grypsy należały do najcięższych przestępstw. A ja je przechowywałam, jak świętość. Jednak po tej rozmowie zniszczyłam je.
Co było w tych grypsach?
Nic konspiracyjnego. Opisy przyrody, górskich wycieczek, w niektórych wspomnienia lektur. Nic tak naprawdę o sobie, o domu, rodzinie. Nie wiedziałam, kim był z zawodu, za co trafił do Oświęcimia, czy jest żonaty. Wszystko to jednak nie było dla mnie ważne. Wystarczyło, że był, istniał, że do mnie pisał. Był dla mnie kimś w rodzaju, jak to byśmy dziś powiedzieli, guru.
Czego jeszcze nauczył panią Tadeusz?
W ostatnim grypsie napisał, że trzeba umieć powiedzieć Bądź wola Twoja nawet, gdy przyjdzie umrzeć. Czy to właśnie sobie mówił, postawiony pod ścianą śmierci? W książce Ludwika Rajewskiego Oświęcim w systemie RSHA jest opis tej egzekucji i takie zdanie: Niech żyje wolna i niepod... i to było jego ostatnie słowo. Tadeusz Lisowski w rzeczywistości nazywał się Paolone. Jego przodek był Włochem, który jako ochotnik walczył w powstaniu styczniowym i pozostał w Polsce. Jego rodzice w latach dwudziestych wyemigrowali do Argentyny. Tadeusz pozostał w Polsce, został oficerem zawodowym, gdy wojna wybuchła miał stopień kapitana. Ale o tym dowiedziałam się znacznie później. Przy naszym trzecim, ostatnim spotkaniu, podarował mi medalik z wizerunkiem ubiczowanego Chrystusa i ze słowami: Donieś go do wolności. Doniosłam. A może było odwrotnie? Może to on doprowadził mnie do wolności?
Czy powieściowa Marta ma też swój autentyczny prototyp?
Tak. Ale w jej obozowej historii są też doświadczenia moje, a także innych więźniarek. Prawdziwa Marta przybyła do Oświęcimia transportem z Radomia w lipcu 1942 roku. Aresztowana została prawie cała rodzina: rodzice, jej mąż, dwóch braci, dwie siostry i mąż siostry Marii. Obóz przeżyła tylko ona i obie siostry Maria i Jadwiga. Marta była absolwentką Wyższej Szkoły Handlowej w Krakowie. Wyszła za mąż za Wacława Sawickiego. O ile mi wiadomo z jej skąpych zwierzeń, małżeństwem byli zaledwie kilka miesięcy. Wciąż się łudziła, że Wacek przeżyje obóz. I nawet, gdy dotarła informacja o jego śmierci, nie uwierzyła. Po powrocie do Polski w maju 1945 roku udała się do jego rodziny w Krakowie, która pokazała jej obozowe zawiadomienie o zgonie. Postanowiła opuścić kraj. Pomógł jej w tym najstarszy, pozostały przy życiu brat Ludwik, pułkownik w armii generała Andersa. Z pomocą kuriera przedostała się do Włoch, gdzie stacjonował. Później był Londyn, gdzie wyszła powtórnie za mąż, następnie Chicago, Los Angeles, na koniec Arizona, gdzie przed kilkoma laty zmarła.
Prawdziwa Marta była rzeczywiście taka dumna jak ta z książki?
Po śmierci Wacka zachowywała się jakby było jej obojętne, co się z nią stanie, jakby na życiu jej wcale nie zależało. Prześladowcy nic już nie mogli jej zrobić, przestała się bać. Ja się bałam. Za nią i o nią.
Już jako reporterka pracująca w Polskim Radiu, przeprowadzała pani rozmowy z byłymi więźniami, którzy podjęli się pracy w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Była to pierwsza próba zmierzenia się z traumą Auschwitzu. Wiedziałam, że w Muzeum pracują więźniowie. Ta wiedza niepokoiła mnie. Zadawałam sobie pytanie, co nimi powodowało? Poczucie misji? Czy jakieś inne, bardziej prozaiczne motywy? Pojechałam więc, by zadać im to pytanie: dlaczego? Co ich skłoniło do pozostania w tym okolonym drutami skrawku świata? Rozmawiałam z już nieżyjącym historykiem Muzeum – profesorem Jerzym Brandhuberem, z ówczesnym dyrektorem Muzeum – Kazimierzem Smoleniem i z kierownikiem działu zbiorów – Tadeuszem Szymańskim. Ich wypowiedzi zadziwiły mnie, więcej, głęboko poruszyły. Zamieściłam je w reportażu pt. Ziemia, na której najbardziej obecni są zmarli – tytuł zaczerpnęłam z księgi wpisów. I kto wie, czy nie dzięki rozmowom z nimi zaczęłam się oswajać z Oświęcimiem jako tematem, co po kilku latach doprowadziło do napisania Pasażerki.
Znam powieść Pasażerka, znam także libretto opery. Rozbieżności treściowe są dosyć znaczne. Jak pani to przyjmuje?
Wyrażając zgodę na wykorzystanie mojej książki jako podstawy libretta, zdawałam sobie sprawę, że opera rządzi się innymi prawami, niż proza czy nawet teatr, i że libretto może się różnić od oryginału. Było jednak dla mnie najważniejsze, aby pamięć o Auschwitz nie zanikła, aby była żywa wtedy, gdy nas, świadków, już nie będzie. I byłam przeświadczona, że muzyka, bardziej niż słowo pisane, film czy jeszcze inny gatunek sztuki, może to zapewnić. Nie zawiodłam się... Po pięćdziesięciu latach od powstania, Pasażerka wraca. Dzięki muzyce. Straszliwe słowo Auschwitz zostało przypomniane światu. A imiona Marty, Tadeusza, tak ważne w moim życiu, będą żyły w sztuce. Czy mogłam oczekiwać od życia czegoś więcej?